Bree Prescott to atrakcyjna młoda dziewczyna, która po tragedii jaka ją dotknęła postanawia spakować się i wyjechać najdalej jak to tylko możliwe. Takim oto sposobem trafia ona do spokojnego miasteczka Pelion, położonego nad malowniczym jeziorem, które z jednej strony jest uśpionym miasteczkiem, natomiast na przeciwnym brzegu tętniącym życiem miejscem wypoczynkowym. Na miejscu prawie natychmiast spotyka miłość swojego życia. Nie jest to jednak grecki bóg, mający setki adoratorek czy też będący stałym bywalcem miejskich klubów. Archer jest odrzuconym przez społeczeństwo wyrzutkiem, żyjącym samotnie w leśnej chatce odziedziczonej po wuju. Pierwsze spotkanie tych dwojga nie jest więc typowe, a on nie zaprasza jej z miejsca na randkę i nie obsypuje komplementami. Jednak Archer, mimo że nie odzywa się ani słowem, niemalże błyskawicznie sprawia, że serce Bree zaczyna bić szybciej na samą myśl o nim.
Spodziewałam się po tej książce czegoś totalnie innego niż w romansach, które czytałam do tej pory, nie było ich może jakoś specjalnie dużo, ale co nieco już o tym wiem. Miała to być historia przedstawiona do góry nogami, gdzie to mężczyzna jest nieudacznikiem i totalnym życiowym fajtłapą, a kobieta miała być niesamowicie silna i niezależna. Poczułam się więc trochę oszukana, gdy praktycznie na pierwszych stronach dowiaduję się, że Bree jest pokrzywdzona przez los i samotna. No dobra, może rzeczywiście trochę się czepiam, ale to miało odchodzić od schematów, a nie je powielać, a moim zdaniem tak właśnie się dzieje. Na kolejnych stronach dowiadujemy się, że główną bohaterkę uwielbia każdy kto ją tylko spotka na swojej drodze, okazuje się, że nie wiadomo jak miasteczko do tej pory mogło żyć bez jej pomocy, a wszyscy mężczyźni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki się w niej zakochują, jednak ona oczywiście wybiera tego który jako jedyny, nie wygląda na zainteresowanego jej osobą. Czy to brzmi dla was jak coś nowego? Nie, no właśnie.
Teraz może skończę narzekać i przejdę do mojej ulubionej części książki, a mianowicie do Archera. Przyznam szczerze, że z takim bohaterem, nie miałam jeszcze do czynienia. Archer to chłopak w którym nie sposób się nie zakochać. Mimo, że przez sytuacje w jakiej się znajduje, budzi w czytelniku współczucie, to nie jest on nieudacznikiem. Został bezpodstawnie odrzucony przez społeczeństwo, ze względu na swoją ''inność'', nic więc dziwnego, że sobie z tym nie radzi. Poznanie Bree, sprawa że odkrywa on w sobie nieznane dotąd cechy, otwiera się na świat oraz daje ludziom drugą szanse, oczekując od nich tego samego. Wciąż jednak trzyma głęboko w sobie tajemnice, którymi nawet z ukochaną, nie chce się dzielić.
Mimo, że nie dostałam do końca tego, czego oczekiwałam, to to co zastałam w ''Bez słów'', wcale mnie tak do końca mnie rozczarowało. Książka wzbudza w czytelniku wiele emocji i sprawia, że jak najszybciej chcemy dowiedzieć się o dalszych losach bohaterów. Przyczepię się jeszcze tylko do kilku ostatnich rozdziałów, które moim zdaniem były zbędne. Jest to jednak tak ciepła i urocza opowieść, że ciężko byłoby mi tylko i wyłącznie na nią narzekać. To wspaniała historia o tym, że miłość potrafi skłonić człowieka do przełamania własnych barier i słabości, a do wyznania prawdziwych uczuć nie potrzeba ani słowa.
''Przyniosłeś ciszę, najpiękniejszy dźwięk jaki słyszałam, bo cisza była tam, gdzie byłeś ty. A teraz zabrałeś ją ze sobą. I wszystkie hałasy, wszystkie dźwięki świata, nie są na tyle głośne, żeby przebić ból złamanego serca.''